piątek, 13 czerwca 2008

Recenzja: Henry's House

Kontynuujemy publikację recenzji z POKE#7. I znowu Mancubus, tym razem w atarowskiej platformówce - Henry's House.

Rodzice Henryczka wybyli. Nie wnikamy - gdzie, kiedy, z kim, dlaczego mały został bez opieki. Informacje te są całkowicie nieistotne i wprowadzą jedynie zbędny chaos w procesie poznawczym.
Z naszego punktu widzenia istotne jest, że Henryś musi posprzątać dom. Być może był to nakaz rodziców, być może obawia się bury po ich powrocie? Któż to wie? Jednak to wszystko nie jest dla nas ważne. Musimy skupić się na wykonaniu zadania. Pełna koncentracja, maksymalne skupienie, mistrzowskie opanowanie drążka sterowniczego, błyskawiczne podejmowanie decyzji, umiejętność poruszania postacią na ekranie z dokładnością do piksela - wszystkie te zdolności są wymagane, jeżeli chcecie ukończyć tę sympatyczną grę.


Zaś grę ukończyć chcecie, gdyż to, co dzieje się po wyjściu z ostatniego poziomu przerasta wyobrażenia hinduskich joginów, kontemplujących w pozycji lotosu sens istnienia świętych bawołów ze stanu Kerala.
Powróćmy jednak do celu istnienia Henryczka. Musi on uprzątnąć osiem pomieszczeń z porozrzucanych tu i ówdzie przedmiotów. Kapelusze. Mydła. Kielichy. Świeczki. Misie. Pieczyste. Czaszki.
Każde pomieszczenie mieści się na ekranie w całości i musi zostać całkowicie wyczyszczone, aby Henryś mógł przejść do następnego. Nie jest to jednak zadanie proste - mały jest istotką niezwykle delikatną, upadek z dość niewielkiej wysokości kończy się tragicznie. Dotknięcie określonych przedmiotów również kończy się tragedią.

Co gorsza, w każdej izbie na życie bohatera czyhają przeszkadzajki. Wielkie, tupiące buciory. Kapiąca woda. Wrzątek z imbryka. Uwolniona z zegara kukułka. Drapieżny nietoperz. Samobieżne odbiorniki radiowe. Istny horror trzylatka - brakuje chyba tylko Jamesa P. Sullivana wyskakującego z szafy. Jeśli dowolna z tych rzeczy muśnie Henrysia - śmierć. Żadnych pasków energii, żadnego megahealth. Bohater musi kicać z półeczki na półeczkę, zakieszeniając kolejne przedmioty. Po zebraniu wszystkich na planszy pojawia się ostatni, ukryty do tej pory przedmiot - kluczyk. Dopiero z nim w kieszeni Henryś może udać się do wyjścia.



Strona wizualna gry jest dobra - sporo kolorów, wyraźne, duże obiekty, porządna animacja. Oprawa dźwiękowa z kolei nie jest najlepsza. Podczas rozgrywki towarzyszą nam tylko dźwięki. Muzykę - jeden utwór, trwający jedenaście i pół sekundy - odnotowano jedynie na planszy tytułowej. Sterowanie jest poprawne - nikt nie powinien mieć większych kłopotów z opanowaniem Henry'ego. Problematyczny za to poziom trudności gry. Przygodę rozpoczynamy z trzema życiami, które początkującemu graczowi nie wystarczą nawet na przejście pierwszej komnaty. Oczywiście po kilku próbach ujrzymy kolejną komnatę, niemniej gra jest trudna.


Wymaga zręczności, poruszania się z dokładnością do pikselka i dobrego, wypróbowanego joysticka (tudzież klawiatury). Dla niecierpliwych i frustratów, tracących ostatnie życie na siódmym poziomie przygotowano małe oszustwo - na planszy tytułowej wystarczy wpisać CPM, co spowoduje wyświetlenie uśmiechniętego wija oraz, co istotniejsze, da Henrysiowi nielimitowany zapas żyć. Jeżeli nawet z tym ułatwieniem nie będziecie w stanie ukończyć gry, poszukajcie sobie innego zajęcia - hodowla ślimaków wyścigowych powinna dostarczyć każdemu niezbędnej dawki emocji.

Mój werdykt:
Je
Zrobił: Chris P. Murray
Wydał: Mastertronik
Rok produkcji: 1987
Cena: któż to wie?

Brak komentarzy: