piątek, 6 czerwca 2008

Recenzja: Bio-Defense

Kolejna recenzja z niewydanego POKE #7. Ponownie Mancubus, ale tym razem Bio Defense.

Cześć! Wołają mnie Eo. Nie „emo”, tylko Eo. Skrót od ksywki, „eozynofil”, a jeśli naprawdę chcecie poznać moje imię i nazwisko - proszę bardzo, nazywam się Granulocyt Zasadochłonny. Fajnie, co?


Urodziłem się w szpiku kostnym, ale ileż można w domu siedzieć? Wzywał mnie wielki świat, bez namysłu więc wskoczyłem do krwiobiegu i pływałem sobie pomiędzy tymi bezmyślnymi erytrocytami w poszukiwaniu jakiegoś spokojnego miejsca do osiedlenia się. Roboty nie było za wiele, a utrzymanie miałem zapewnione - czego chcieć więcej? Spokojne pławienie się w osoczu, co jakiś czas leniwe łyknięcie jakiejś bakterii bezczelnej na tyle, żeby pałętać się po żyle czy innej tętnicy. No i właśnie wtedy pojawiła się Infekcja, a ja wpadłem po uszy w gówno.

Tak naprawdę to nie tylko ja, ale cała nasza ekipa - nie myśleliście chyba, że tak sam jeden się po tym krwiobiegu rozbijałem, co? Jest nas, eozynofili, spore stadko. Gdzieś tak ze sto dziewięćdziesiąt w milimetrze sześciennym krwi, chociaż wyże i niże demograficzne są częste.
Zresztą, grupa pławiąca się we krwi nie jest jakoś specjalnie liczna - ci z tkanek, to dopiero ekipa! Jest ich ze sto razy więcej! Jednak tego dnia wiedziałem, że to nie jakaś kłótnia czy głupie zacięcie się w palec - pojawiło się nas wielu. Bardzo wielu. Działo się coś złego. Podręciłem produkcję enzymów trawiennych, nastroszyłem groźnie ziarnistości i zacząłem wypatrywać potencjalnych przeciwników…



Na szczęście twórcy gry Bio Defense oszczędzili nam przemyśleń leukocyta którym sterujemy, i skupili się na czystej akcji. Zadanie nie jest skomplikowane - do organizmu pacjenta dostały się jakieś paskudne bakterie. Naszym celem jest odnalezienie ognisk infekcji i wyeliminowanie atakujących system ciał obcych.
Do dyspozycji oddano nam bliżej niesprecyzowaną białawą komórę, potrafiącą poruszać się po planszy pełzakowatym ruchem i wchłaniać pętające się tu i ówdzie czarne kropki, kreski i kółka, mające odwzorowywać bakterie. Tak naprawdę to nie mam stuprocentowej pewności, że chodzi tu o bakterie, no ale nie ma co wdawać się w szczegóły. Joy w łapę i na ratunek pacjentowi!

Grę rozpoczynamy od wyboru ilości graczy i stopnia trudności, przedstawionego zresztą dość niezwykle. Nie ma tu klasycznego poziomu pierwszego, drugiego czy trzeciego, ale… temperatura ciała pacjenta. Zaczyna się dość niewinnie - od 99 stopni Fahrenheita (po naszemu to 37,2C), potem jest 101F (38,3C, zaczyna być poważnie), 103F (39,4C - ho ho ho…) aż po końcowe 105F (40,5C - poważna sprawa).

Po wybraniu poziomu trudności nasze dzielne Atari przedstawia nam planszę gry - zarys ciała pacjenta podzielony na małe, kwadratowe strefy. Nad ciałem widoczne są - odpowiadające liczbie żyć - wskazania termometru, ekran elektrokardiografu (zbędny bajer), zaś pod ciałem - belka z punktacją graczy i aktualnym high score. W tym momencie naszym zadaniem jest odnalezienie w ciele ognisk infekcji, a następnie usunięcie z nich obcych organizmów. Tłumacząc to na polski - przesuwając kursor joyem po kolejnych kwadracikach musimy znaleźć taki, który ma w środku wielką, czerwoną kropę. Po znalezieniu takiegoż - wskazać go i wcisnąć fire. W tym momencie na ekranie ukazuje się kawał tkanki, na kształt labiryntu ukształtowany, zaś joy zaczyna służyć do przemieszczania po planszy wspomnianego już granulocytu zasadochłonnego. Zadaniem gracza jest pochłonięcie wszystkich pałętających się po ekranie czarnych śmieci. Występują one w kilku postaciach - kropki są najpopularniejsze i najmniej zabójcze, kreski - na ogół jest ich niewiele, są groźniejsze od krop, kreski z efektownymi zawijasami na końcach - obecne na wyższych poziomach trudności, mocno toksyczne, oraz wielkie kropy - występujące pojedynczo, trujące że aż strach, ich konsumpcja jest wysoce niewskazana - do zaliczenia planszy wystarczy usunąć z planszy pomniejsze tałatajstwo.


Oczywiście, cała ta zaraza nie jest kompletnie głupia - paskudztwa zdają się wiedzieć, że szybkie pochłonięcie kilku z nich wyśle naszego Eo do Krainy Wiecznej Mitozy i wykazują zdecydowane powinowactwo do nieszczęsnego granulocyta, pchając się prosto pod jego błonę komórkową. Chwilę wytchnienia umożliwia pojedyncze pole w ciemnej belce na dolnej krawędzi planszy (zgaduję, że ma to być naczynie krwionośne). Po oczyszczeniu wybranego kawałka tkanki lądujemy ponownie na ekranie przedstawiającym ciało pacjenta, aby szukać kolejnego źródła infekcji. No, chyba że akurat był to ostatni zainfekowany kawałek ciała i temperatura pacjenta spadła do 98,6 stopni Fahrenheita (37C) - oznacza to wygraną i rozpoczęcie gry na wyższym poziomie trudności.

Gra nie jest specjalnie wciągająca, ma denerwujące sterowanie (wymaga częstego wychylania joya po skosie - osoby z gorszym manipulatorem drążkowym albo klawiszowcy będą narzekać), grafika nie powala, dźwięk też nie należy do nadzwyczajnych, muzyki nie stwierdzono. Po co więc w ogóle recenzować takiego średniaka? Ano, z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, jest to jedna z niewielu gier na małe A odtwarzająca samplowaną ludzką mowę - co prawda na tyle niewyraźnie, że ciężko jest ją zrozumieć, ale liczy się pomysł.
Po drugie, tą grę dedykuję wszystkim malkonentom i innym oszołomom utrzymującym, że za „starych, dobrych czasów” każda gra była wielkim przełomem, nowością i niesamowitym hiciorem. Miłego grania.

Mój werdykt:
Eeeee
Zrobił: Game Gems Inc.
Wydał: Game Gems Inc.
Rok produkcji: 1984
Cena: któż to wie?

Brak komentarzy: